środa, 6 stycznia 2010

W jaki sposób należy zabierać głos

To, co z jednej strony zostało nazwane „polemiką” z innej zaś „zarzutem” było w istocie próbą namysłu nad tym, w jaki sposób należy we współczesnym świecie zabierać głos. Dla wszystkich jest oczywiste, że najbardziej słyszalni są ci, co krzyczą głośno (ba! w większości przypadków tylko ich słychać) nie ważne już co krzyczą. Nie ważne nawet czy mają cokolwiek do przekazania. Doskonale rozumiem potrzebę – sam jej nie rzadko ulegam - „obrażania” czy może „dokuczania” innym ludziom. Szczególnie kiedy są to moi znajomi, i wierząc w ich inteligencję mam nadzieję, że nie odbiorą „obelg” personalnie. Raczej jako bodziec do przegrupowania szarych komórek.

Tak też potraktowałem poniższy tekst Stanisława. Z jedną różnicą: bardzo bliska jest mi idea ustanowienia w pojmowaniu świata jakiegoś porządku, zaopatrzenia mechanizmu interpretacyjnego w jakąś determinantę ważnościową. Niestety, większość tych, którzy mają podobny cel z moim nazywani są „oszołomami”. Chciałoby się powiedzieć – na własna prośbę. Nie potrafią zrozumieć, a może nie potrafią się zgodzić ze zmianą która JUŻ NASTAŁA. A podejmując działania lekceważące tę zmianę sprawiają, że są one przeciwskuteczne. Dlatego, mimo że forma, która przyjął Stanisław nie jest mi obca, zabolała mnie ona, bo odbiera nam legitymację racjonalną. Na pewno jest wyrazista i głośna, ale czy to jest cena, która warto zapłacić za popularność (z resztą ciągle jeszcze, niepewną)? Moim zdaniem nie. Lekkomyślnym byłoby utracić prawo głosu przez przypadkowe pohukiwania.

Spróbuje teraz pokrótce odnieść się do paru, z wielu problemów poruszonych przez Stanisława.

Oczywiście, że tematyka prac Nebredy czy Witkina, ich określoność formy, chciało by się powiedzieć „przewidywalność” sprawia, że są to autorzy bardziej zjadliwi dla klasycyzującego oka. Należy jednak zadać sobie pytanie – czy „fason” ten jest konieczny? Czy to nie jest ten samo rodzaj brzydoty, ta sama „dewiacyjność”, którą można spotkać choćby u Libery? W czym oni są lepsi?

„Zmierzch prawdy ostatecznej” jest niestety faktem, przed którym można się bronić dopiero uświadomiwszy go sobie. Można ślubować wiarę nowemu (swojemu) systemowi ale tylko, jeżeli przyznamy przed sobą, że dokonaliśmy arbitralnego wyboru. Różne systemy (religijne) różnie się przed tym bronią – chrześcijaństwo uznaje, że niezależnie czy się wierzy w Boga będąc prawosławnym, czy mahometaninem trafi się do nieba, jeżeli będzie się dobrym człowiekiem. Islam natomiast utrzymuje że będąc chrześcijaninem... raczej do nieba się nie trafi. Odbiera nam prawo do 72 hurys w Dżannahu. Gdy nasza, europejska, chrześcijańska kultura wycofuje się z żądań uniwersalizmu, gdzie można szukać „prawdy ostatecznej”? Tylko w sobie, tylko na własnych warunkach.

I tak Stanisław ma całkowita rację pisząc, że słowa odnoszące się do sztuki i religii wymagają ponownego zdiagnozowania i podania współcześnie użytecznych ich definicji. Problemem pozostaje jak to zrobić w świetle braku stałego odniesienia, braku „prawdy
ostatecznej”.

Dokładnie tak samo rzecz się ma z poczuciem grzechu i „dewiacji”. Ponieważ Stanisław określił siebie, jako przemawiającego zza konserwatywnego arsenału znaczeń, myślę, że jestem w stanie domyślić się co uważa za grzech i dewiację. Obawiam się jednak, że gdyby doszło do konfrontacji między Stanisławem i ludźmi tak jak on rozumiejącymi te terminy, a reszta świata, grupa Stanisława okazałby się jedną z milionów małych grupek – w żaden sposób nie wyróżniającą się na tle innych. Dlaczego więc mamy zakładać, że takie rozumienie grzechu, powiedzmy tradycyjne (dla Europy, dla Polski), konserwatywne, jest najlepsze? Na jakiej podstawie. Zabrano nam oścień przebijający bańki heretyckich myśli. Można przeciw niemu wierzgać. Oścień nie zareaguje.

Marzę, po nocach spać nie mogę wyobrażając sobie świat jednoznacznych wartości i jasnych praw. Przewidywalnych postaw i pewnych przyszłości. Ile razy nadchodzi świt, zastaje mnie z tą samą, zrezygnowaną myślą – hic transit gloria mundi. Ale nic na to nie poradzę buntując się, odwracając plecami i udając, że jednak nic się nie zmieniło, a to co się jednak zmieniło to „dewiacje”, z którymi trzeba walczyć. Dewiacje te są dla ludzi zbyt wygodne, by je tak łatwo (na razie) odrzucili. Kryje się w nich wielkie zagrożenie, ale lata minąć muszą by zostały one rozpoznane. (I pytaniem jest wobec czego jest to zagrożenie – czy rzeczywiście wobec ludzkości, czy może tylko wobec „tradycyjnego sposobu pojmowania świata” a „nowy” wcale nie będzie taki zły.)

I jeszcze słowo o Jezusie w urynie. Całkiem niedawno usłyszałem komentarz na temat tego zdjęcia brzmiący mniej więcej tak: „hmm... całkiem niezły efekt z tą gęstawą, żółtą cieczą, oczywiście można było go uzyskać w inny sposób, ale ten przecież był najprostszy”. - Punkt widzenia artysty. Teraz punkt widzenia obserwatora społeczeństwa. - Siostra (katolicka) Wendy Beckett której „Historia malarstwa” była moim pierwszym przewodnikiem po sztuce uznała, że „Piss Christ” jako „dzieło” jest świetnym powodem do zastanowienia się nad stosunkiem współczesnych ludzi do Chrystusa. Można sobie radzić z kontrowersjami nie obrażając się na nie.
Otwartym pozostaje problem czy „Piss Christ” jest „dziełem sztuki”. Tzn – czy pola semantyczne do których się odnosi zawierają się jeszcze w pojęciu sztuki. Ja osobiście bym wolał, by oprócz konceptu, sztuka zawierała w sobie jeszcze pewien błysk tekhne. Wsadzenie krzyża do szklanki z sikami nie wypełnia tego warunku.
Łukasz Hrynkiewicz

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz